Ludzie mają różne marzenia. Niektórzy chcieliby być sobą (wreszcie), niektórzy zrobić kiedyś 6 zer (bardzo proszę), a niektórzy być marynarzem (i mieć tatuaże). Dwie pierwsze rzeczy nie są może specjalnie łatwe do spełnienia, ale już taki marynarz – nie ma problemu. Możemy nawet od razu przeskoczyć o poziom wyżej i wcielić się w „marynarza na sterydach” – czyli pirata. By to zrobić wcale nie trzeba wyrabiać patentu sternika, szkolić się w szermierce ani piciu rumu. Nie trzeba też kupować sobie haka i papugi. Wystarczy jedynie nielegalnie pobrać parę plików z Internetu. Jak widać nie jest to trudne, bo według ostatnich szacunków mamy u nas w Polsce blisko 12 milionów takich śmiałków.
Piractwo komputerowe – bo o nim dziś mowa – to zjawisko, którego skala (pomimo nieznacznych spadków w ostatnich latach) wciąż przytłacza. Piraci się dziś już nie tylko muzykę, filmy, czy gry komputerowe, ale i nawet prace akademickie. 46% używanego w naszym kraju oprogramowania pochodzi z nielegalnych źródeł. Rocznie na bezprawnym kopiowaniu i rozpowszechnianiu własności intelektualnej polska gospodarka traci około 3 miliardów złotych. Zdaniem ekspertów to ponad 27 tysięcy zaprzepaszczonych nowych miejsc pracy w branży kreatywnej i audiowizualnej – tyle co liczba mieszkańców Zakopanego. W 2016 roku na same tylko serwisy oferujące nielegalny dostęp do treści wideo wydaliśmy w Polsce 187 milionów złotych. Za taką kwotę moglibyśmy wykupić łącznie ponad 6 milionów biletów do Multikina (gdyby akurat były teraz otwarte). Lub 2 miliony kopii najnowszego Króla Lwa na Blu-rayu. Piractwo to ogromne straty dla producentów, wydawców, ale przede wszystkim naszych ulubionych twórców i artystów. Dlaczego więc wciąż chcemy ich okradać? Szeroko pojmowana własność intelektualna zaczęła być w naszym kraju chroniona dopiero w 1994 roku, wraz z wejściem w życie ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych. Do tego czasu nie posiadaliśmy żadnych regulacji w tym zakresie; na giełdach komputerowych kwitł handel nielegalnymi płytkami i dyskietkami. Nie ma co ukrywać – w tamtych czasach piracili dosłownie wszyscy. Przed erą Internetu dostęp do oryginalnych treści multimedialnych i oprogramowania był znikomy, więc jeśli ktoś chciał być na bieżąco z wychodzącymi na rynek np. nowymi grami – miał do wyboru – kupić wersję piracką, lub też nie kupić nic. Wykształcone przez lata przyzwolenie społeczne, oraz relatywnie wysokie (w porównaniu z Zachodem) ceny dóbr kultury sprawiły, że w Polsce – tak jak i w innych krajach dawnego europejskiego bloku wschodniego – piractwo jest powszechne. Na Białorusi jego poziom szacuje się nawet na 80%.
A przecież za piractwo grożą naprawdę wysokie kary. Czasem nawet surowsze niż za „zwyczajną” kradzież. Chociaż trzeba dokonać tu pewnego rozgraniczenia. Pobranie na swój komputer filmu, muzyki, czy książki jest legalne i nie grożą za to żadne konsekwencje, nawet jeśli nie bierzemy tych plików z oficjalnej strony autora i możemy podejrzewać, że znalazły się tam one bez jego zgody. Jeśli pobrane przez nas treści wykorzystujemy tylko na własny użytek to nie łamiemy prawa. Przestępstwo popełniła jedynie ta osoba, która już wcześniej publicznie nielegalnie je rozpowszechniła. Inaczej ma się już jednak sprawa z oprogramowanie komputerowym, a więc płatnymi programami i grami wideo. Nawet jeżeli pobierzemy sobie Photoshopa, albo Wiedźmina 3 tylko na własny użytek, by poprzerabiać zdjęcia, lub pograć w domowym zaciszu to tu już nie ma zmiłuj. Prawo dozwolonego użytku domowego nie obejmuje bowiem oprogramowania. W takim przypadku będziemy już potraktowani jak złodzieje, gdyż popełniamy przestępstwo kradzieży programu komputerowego, za które według artykułu 278 kodeksu karnego grozi kara od 3 miesięcy do nawet 5 lat pozbawienia wolności. Dodatkowo, jeśli do instalacji programu użyliśmy cracka, czyli specjalnej mini-aplikacji do łamania zabezpieczeń to załatwiliśmy sobie bonusową grzywnę i kare pozbawienia wolności do roku. Przepisy działają tu według dość prostej zasady. Nielegalne oprogramowanie zawsze jest przestępstwem. Natomiast nielegalne filmy, muzyka i inne treści audiowizualne są przestępstwem tylko jeśli bezprawnie je rozpowszechniamy. Do tego w sytuacji, gdy z uzyskanej własności będziemy zarabiać, to oczywiście też łamiemy prawo. A tak działają przecież serwisy oferujące nielegalne treści za opłatą. Chodzi tu zarówno o duże portale udostępniające pliki, jak i o firmy handlujące np. nielegalnymi kluczami aktywacyjnymi. Jeśli kupimy coś od takich gagatków możemy zostać oskarżeni o nieumyślne paserstwo, które wiąże się z grzywną, ograniczeniem albo pozbawienia wolności do lat 2. Takie konsekwencje wciąż jednak nie odstraszają nas przed oddawaniem w ręce pirackich serwisów kilkuset milionów złotych rocznie. I nikt tu nawet nie czuje, że kradnie.
Bo odwieczny problem piractwa od zawsze polegał chyba właśnie na tym, że trudno tu tak naprawdę poczuć jakąkolwiek wagę popełnianego czynu. Zapewne nikt z nas nie byłby w stanie od tak wejść sobie do pierwszego lepszego sklepu z elektroniką i pogwizdując pod nosem wynieść stamtąd płytę. Bo przecież odbieramy wtedy sklepowi coś materialnego. My zyskujemy. On traci. Kradniemy. Moralnie nie do przełknięcia. Ale kiedy pobieramy program z sieci, pozornie nikomu nic nie zabieramy. Kilka kliknięć myszką. Kilka przeskakujących na nasz dysk wirtualnych bajtów. I już. Brak krzywdy. Brak winy. Podczas gdy tak naprawdę właśnie pozbawiliśmy twórców zapłaty za wykonaną pracę. A przy okazji zaszkodziliśmy też zwykłym użytkownikom, którzy daną treść pozyskali uczciwie. Na przykład w branży gier wideo, developerzy aby uchronić się przed stratami coraz częściej stosują w swoich produkcjach uciążliwe antypirackie zabezpieczenia DRM – wymagające stałego podłączenia do Internetu i często obniżające wydajność komputera. W ten sposób najwięcej na piractwie tracą zwykli gracze. Chociaż co bardziej pomysłowi twórcy do walki z piratami podchodzą też w bardziej finezyjny sposób – na przykład sprawiając, że w pirackiej wersji gry kasują się save’y, obraz dziwacznie się zamazuje, główny bohater zyskuje piracką przepaskę na oku, albo też karabiny zamiast ołowiem strzelają … kurczakami (tak było w grze Crysis). Można i tak.
Można też inaczej. 4 lata temu, skazany w Czechach za piractwo niejaki Jakub F. zawarł z właścicielami praw autorskich dość specyficzną ugodę. Brzmiący jak zakład z diabłem pakt zakładał, że Czech uniknie zapłaty wysokiego odszkodowania, jeżeli przygotowany przez niego antypiracki spot uzyska na YouTube’ie przynajmniej 200 tysięcy wyświetleń. Warunek ten udało się spełnić w niespełna pięć dni, a dziś klip obejrzało już łącznie ponad milion użytkowników. W konsekwencji skruszony łotr Jakub F. ocalił swoją duszę, a przekaz poszedł w świat. Fenomenalna kampania społeczna. Dopiero po spojrzeniu w komentarze można dowiedzieć się, że treść samego wideo spotkała się z kompletnym lekceważeniem i pogardą. „Wszedłem tu tylko po to, żeby ten gość nie musiał płacić”. To większość komentarzy pod filmem. Taka to ot złodziejska solidarność. Pirackie okręty płyną dalej.
Łukasz Trzaska