Zastanawialiście się kiedyś co łączy Amerykańską Akademię Filmową z Akademią Pranków Cheetos? W obu przypadkach ich żarty są słabe i bez polotu, a i tak wkurzają wszystkich.
Ale po kolei. Ostatnio głośno zrobiło się o wielkiej aferze związanej z rozdaniem Oscarów. Według nowych wytycznych, które mają wejść w życie od 2024 roku, o statuetkę dla najlepszego filmu będą mogły powalczyć tylko te produkcje, które spełnią wymogi związane z odpowiednią reprezentacją określonych grup – kobiet, mniejszości etnicznych, seksualnych, oraz osób z niepełnosprawnościami. Coś strasznego. „Toż to ograniczanie wolności artystycznej, kneblowanie ust twórcom i wpychanie na siłę obrzydliwej poprawności politycznej”. „Cenzura, propaganda i lewacki terror”. Nawet Tomasz Raczek, znany krytyk filmowy, a w dodatku przecież homoseksualista, uważa nowe zasady za „toksyczne dla kina”. No bo jak to – ważniejsze od wartości artystycznej dzieła ma być to czy gra w nim gej, kobieta, czy osoba czarnoskóra? Na głowę już wszyscy poupadali. Dokąd zmierza ten świat? Skandal.
Pełna zgoda. Tylko, że wiecie co? Właśnie daliśmy się nabrać na najbardziej mierny i daremny prank w dziejach. Bo tak naprawdę te zasady nie zmienią kompletnie nic.
Amerykańska Akademia okazała się lepsza nawet od niezastąpionych youtubowych pranksterów udających wymiotowanie na pasażerów w miejskich autobusach i za jednym zamachem, jedną prostą decyzją zdenerwowała wszystkich, od lewa do prawa. Dlaczego? Przyjrzyjmy się dokładniej zmianom proponowanym przez Akademię. Aby zostać dopuszczonym do ubiegania się o nagrodę w kategorii najlepszego filmu (dodajmy, że tylko w tej kategorii, wszystkie pozostałe są z tych nowych zasad wyłączone i na przykład statuetkę za scenariusz, muzykę czy montaż wciąż może dostać absolutnie każdy film) kinowa produkcja musi spełnić przynajmniej 2 z 4 standardów stawianych przez Akademię. Są to:
– standardy reprezentacji na ekranie
– standardy dotyczące ekip i zespołów twórczych
– standardy obecności w branży
– standardy komunikacji z widownią
Idąc po kolei i w dużym uproszczeniu – w pierwszej kategorii chodzi o udział w filmie osób z mniejszości lub występowanie związanych z nimi wątków tematycznych. Brzmi jak chamskie wpychanie na ekran czarnoskórych postaci bądź narzucanie w scenariuszu tematyki LGBT? No tylko, że nie, bo żeby spełnić wymogi tej kategorii wystarczy, że w filmie aktorką pierwszoplanową będzie na przykład kobieta. I już. Po krzyku. Lub wśród statystów 30% będą stanowić osoby inne niż biali mężczyźni. Tyle. Umówmy się – takie filmy już raczej istnieją. I jest ich… no dużo takich filmów jest.
Ale ok – pech chciał, że mamy do czynienia z takim kinem wojennym, dajmy na to ubiegłorocznym filmem Sama Mendesa o I Wojnie Światowej „1917”. Z racji specyficznych realiów kobiet tu na ekranie jak na lekarstwo, osób z mniejszości etnicznych i seksualnych również, a i niepełnosprawnych też jakoś za bardzo nie widać. Tylko, że mamy jeszcze w zapasie pozostałe trzy standardy Akademii (przypomnijmy, wystarczy zaliczyć dowolne dwa), a nie sprostanie im jest niemal niemożliwe. Bo chociażby, żeby zaliczyć wymóg dotyczący ekip i zespołów twórczych wystarczy, że z osób pracujących przy filmie na stanowisku na przykład: reżysera castingu, operatora, kompozytora, montażysty, charakteryzatora, scenografa, speca od dźwięku, efektów specjalnych czy kostiumów, będzie pracować przedstawiciel/ka wymienionych wcześniej grup (kobieta, mniejszość rasowa, seksualna, osoba niepełnosprawna). Film ma kobietę od charakteryzacji na planie? To już wystarcza by spełnić wymogi całej kategorii. Albo alternatywnie wystarczy, że co najmniej 30% osób pracujących na planie będzie przedstawicielami mniejszości. Innymi słowy – jeśli chociaż 30% ludzi tworzących film nie będzie białymi, heteroseksualnymi mężczyznami, to tę kategorie film ma zaliczoną. Szczerze – to raczej NIE SPEŁNIENIE tej kategorii jest niemal niemożliwe – choćby przez zwykły rachunek prawdopodobieństwa.
Podobnie jest z pozostałymi dwoma standardami – jeden z nich to wymóg zatrudniania przez studia filmowe osób z mniejszości na płatne staże w branży (po raz kolejny tak jakby co przypominam, że liczą się tu również kobiety), a drugi, to wymóg obecności w zespole zajmującym się promocją i dystrybucją filmu osób z mniejszości. Więc, gdy jako – dajmy na to – taki Universal przypadkiem zatrudniasz sobie na wyższym stanowisku w marketingu akurat kogoś kto nie jest białym heteroseksualnym mężczyzną to wszystkie Twoje filmy jakimś dziwnym trafem spełniają to kryterium. No faktycznie, co za okrutne, drakońskie zasady Akademii, których za Chiny nie da się wypełnić. A nie, czekaj…
Ale, żeby było jasne. Ja wcale Akademii bronić tu nie zamierzam – jedyne co ten przydługi wywód o standardach miał na celu to pokazanie, że nowe zmiany to tak naprawdę pic na wodę, fotomontaż i ściema. Zresztą, umówmy się – leniwych pranksterów bronić nie sposób, bo to osoby bazujące na najniższych instynktach i tanim poklasku. A taka właśnie jest niedawna zagrywka Akademii. Bo oczywiście – Oscary to ich własna nagroda i mają prawo przyznawać ją nawet według najbardziej absurdalnych kryteriów choćby w oparciu o rzut monetą, filmom, których tytuł zaczyna się na literę „X”. Ale fakt pozostaje faktem, że Oscary, czy tego chcemy czy nie, to też jednak jednocześnie najważniejsze nagrody filmowe na świecie. Może i Złote Palmy w Cannes, czy Złote Lwy w Wenecji cieszą się większym szacunkiem krytyków, ale koniec końców to właśnie Oscary zawsze są na ustach wszystkich. Tak było jest i będzie. Gmeranie przy zasadach przyznawania najważniejszych nagród filmowych i obwarowywanie ich parytetami może budzić kontrowersje. Nic dziwnego, że zbulwersowali się kinomaniacy, nic dziwnego, że zbulwersował Tomasz Raczek – w końcu „Najlepszym Filmem” winien według logiki zostawać po prostu „Najlepszy Film” – koniec kropka. Oburzenie można zrozumieć. Można też zrozumieć gniew tych, którzy czują się dotknięci traktowaniem przez Akademię niczym ludzie specjalnej troski i osobnej kategorii. Bo niby czym innym jest tworzenie osobnych standardów dla kobiet, homoseksualistów czy hindusów, jeśli nie zwykłym wytykaniem palcami i sugerowaniem wprost, że sobie nie poradzą i potrzebują wyjątkowych względów. A wszystko to pomijając już tak oczywiste absurdy, jak choćby kwestia weryfikacji odmiennej orientacji seksualnej. W jaki sposób Akademia miałaby to robić? Wolę nawet nie myśleć.
Ale w całej tej aferze najgorsze jest tak naprawdę tylko to, że musiała się ona zadziać zupełnie na darmo. Bo jak już ustaliliśmy – nowe zasady walki o Oscary w praktyce nie zmienią zupełnie niczego. Wprowadzone przez Akademie standardy są tak banalnie łatwe do spełnienia, że przemysł filmowy niemal ich nie odczuje, zaliczając je niejako z rozpędu i automatu. Tym bardziej – wbrew wszelkim obawom przerażonych obrońców wolności twórczej – zmian tych nie zauważymy również my, zwykli widzowie. Po co więc to wszystko? Zapewne w celu poprawienia sobie PR i przekonania opinii publicznej, że Akademia robi coś na rzecz walki z dyskryminacją mniejszości. Czy się udało – raczej nie, bo do tego trzeba by naprawdę odważnych, daleko idących zmian, a nie tylko symbolicznych pozorowanych działań. No, ale przynajmniej minimalnym nakładem środków osiągnięto gargantuiczny kałszkwał w Internecie i nie tylko. A czyż nie o to chodzi w prankach? Nice prank, bro.
Łukasz Trzaska