Pieniądze nie śmierdzą (chyba, że mieszkasz w Polsce, to wtedy nawet parzą)

0
843

Dorobił się złodziej. Ciekawe skąd wziął na to pieniążki. Pewnie ukradł. Jak my dobrze znamy takie teksty, prawda? Pieniądze to w naszym kraju niespotykany chyba nigdzie indziej temat tabu. Ogólnie to aż grzech je posiadać, nie daj Bóg się nimi chwalić, a już przede wszystkim się z nich cieszyć. Bo przecież pieniądze to nie wszystko, szczęścia nie dają i „nie możecie służyć Bogu i mamonie”. Trudno powiedzieć, czy taka postawa to nasza szlachetna cecha narodowa, wpojone od pokoleń umiłowanie ubóstwa i skromnego życia rodem z biblii, czy może mechanizm obronny na nędzę galicyjską i biedę PRL-u. Fakt faktem, o pieniądzach lepiej w Polsce nie rozmawiać. A już zwłaszcza kiedy jest się politykiem.

Gromy oburzenia ściągnęli na siebie nasi parlamentarzyści, kiedy w ostatnich dniach postanowili przeforsować przez Sejm podwyżki pensji dla najwyższych urzędników publicznych – prezydenta, premiera, marszałków sejmu i senatu, ministrów, posłów i senatorów. I rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wygląda to bardzo, bardzo źle. Środek epidemii, firmy bankrutują, tysiące ludzi traci pracę zostając bez środków do życia, a w tym samym czasie elita narodu przyznaje sobie hojne podwyżki. Bezczelność, skandal, „wstyd, żenada, kompromitacja, hańba, frajerstwo, nie wracajcie do domu”. Taaak. Ale też i nie. Porzućmy na chwilę emocję i uporządkujmy fakty.

Nie da się ukryć, że nasi politycy zdecydowanie mogli wybrać sobie lepszy moment na podwyższenie wynagrodzeń. A zasadniczo, trudno było by wybrać im gorszy. Biorąc pod uwagę, że przez koronawirusa polska gospodarka jest w ogromnym dołku, a widmo gigantycznej recesji wisi nad nami jak miecz Damoklesa, oszczędności (także w państwowej kasie) politycy powinni szukać przede wszystkim zaczynając od siebie. Próba przyznania sobie podwyżki przez posłów w obecnej sytuacji jest niczym zachowanie szefa firmy – no nie wiem – papierniczej, który w przerwie między zwalnianiem pracowników, a wysyłaniem faksu z raportem o 57% spadku sprzedaży właśnie wpisuje sobie premię uznaniowa i dodatek motywacyjny za trudne warunki pracy. Być może taki Michael Scott z The Office tak właśnie by postąpił, ale zakładam, że polska polityka nie jest jednak mockumentalnym serialem komediowym.

Tak jak kapitan okrętu ostatni opuszcza pokład, a w razie potrzeby idzie z nim na dno, tak każdy szanujący się menager, boss, prezes, CEO, czy zwykły szef winien mieć na względzie w pierwszej kolejności przede wszystkim interes firmy i swoich pracowników, a dopiero na końcu swój własny. Słowem – powinien świecić przykładem. Na tym polega odpowiedzialność. Niektórzy mówią, że nie można dobrze zarabiać jak się jest politykiem. Ale to nieprawda. Można, tylko trzeba najpierw zapewnić spokojny byt obywatelom (a także wstawać rano).  Być może taka podwyżka byłaby lepsza trochę później, jak już koronawirusowy kryzys trochę się ustabilizuje? A może wystarczyłoby ją uchwalić dopiero z odroczeniem na następną kadencję, dla posłów wybranych w wyborach w 2023 roku, a nie dawać ją samym sobie już teraz?

Ale ok, stało się. Mleko się rozlało i projekt ustawy trafił do Sejmu. Co więcej, dziwnym trafem, został tam przegłosowany. Ale tak naprawdę nie to jest w tym wszystkim najgorsze. W całej tej sytuacji najbardziej rozczarowało mnie nie samo głosowanie za podwyżkami, a to że po zmasowanej fali krytyki nikt z polityków nie miał odwagi swojej decyzji bronić. Zamiast tego posłowie schowali głowy w piasek i postanowili jedynie przerzucać się odpowiedzialnością, rumieniąc się przy tym niczym dzieci przyłapane na kradzieży słodyczy z kredensu. Bo wbrew wszystkim tym rozemocjonowanym populistycznym głosom, mówiącym że politykom to w ogóle żadne pieniądze się nie należą, bo i tak kradną i nic nie powinni zarabiać darmozjady wstrętne – ja naprawdę uważam, że podwyższenie pensji publicznym urzędnikom jest w gruncie rzeczy decyzją słuszną.

Praca premiera, ministra, czy senatora to praca jak każda inna i wykonujący ją osoby zasługują na godne wynagrodzenie, podobnie jak górnik, spawacz, czy kierowca tira. Odmawianie im zasług i mówienie, że poseł nic nie robi, to jak narzekanie niektórych starszych osób, że pracownicy biurowi to lenie, bo tylko siedzą na czterech literach, klikają w komputer i pieniądze biorą. To po pierwsze. Po drugie – wbrew obiegowej opinii nasi politycy wcale nie zarabiają tak monstrualnie dużo jak mogłoby się wydawać. Miesięczna pensja posła to obecnie 8 tys. zł brutto, ministra nieco ponad 10 tys., a premiera 11 tys. zł. Pracownicy IT na średnio-wysokich stanowiskach niejednokrotnie zgarniają o wiele większe pieniądze. Nie mówiąc już o członkach zarządu firm, czy korporacji. Jest zresztą rzeczą naturalną, że pensje wszystkich pracowników, nie tylko na kierowniczych stanowiskach rosną – biorąc pod uwagę inflacje i wciąż pnące się w górę koszty życia podnoszenie zarobków to proces, który sukcesywnie trwa już od wielu lat. Wystarczy popatrzeć jak zmieniała się wysokość płacy minimalnej, żeby zobaczyć skalę zjawiska. W ciągu ostatnich 15 lat najniższe wynagrodzenie wzrosło w Polsce z kwoty 849 zł w 2005 roku, aż do 2600 zł brutto w 2020. A przecież niedawno mówiło się nawet o podwyższeniu tej kwoty aż do 4 tys. zł w 2023 roku (abstrahując od tego czy to dobrze czy źle). Podnoszenie zarobków to absolutnie normalny proces. Również, jeśli mówimy o politykach.

No, ale to by było na tyle. Senat ustawę o podwyżkach w końcu odrzucił i z całego zamieszania zostało jedynie klasyczne przerzucanie się winą, że „to opozycji pomysł był, Panie psorze” vs. „rząd znowu coś wymyślił i nam kraj prześladuje”. I można by zapytać obie strony: „skoro tak bardzo nie podobała Ci się ta ustawa to czemu za nią zagłosowałeś”? Ale odpowiedź na to pytanie przecież znamy. Jakakolwiek obrona podwyżek dla posłów to w Polsce samobójstwo polityczne. A przecież wcale nie musi tak być.

Tak często oczekujemy, że polityką zajmować się będą specjaliści: eksperci w dziedzinie gospodarki, stosunków zagranicznych, bezpieczeństwa narodowego. Najlepsi w swoich branżach. Tyle, że praca ekspertów kosztuje. Żaden specjalista od finansów, czy prawa nie zdecyduje się na pracę w polityce. Po co miałby to robić, skoro w prywatnej firmie zarobi o wiele więcej – bez niepotrzebnego stresu, publicznej presji i obrzucania błotem. Jeśli w rządzeniu krajem pragniemy specjalistów, być może warto byłoby ich do tego zachęcić, choćby przez odpowiednie warunki płacowe. Czy podniesienie pensji ministra gospodarki z 10 do 17 tys. zł sprawiłoby, że rzuciliby się na nią wszyscy ekonomiści w kraju? Nie. Ale na pewno byłby to krok w dobrą stronę, który długofalowo mógłby przełożyć się na lepszą jakość życia nas wszystkich. Póki co jednak się na to nie zanosi, bo patrząc na skalę negatywnego odbioru, jaki w społeczeństwie od zawsze wzbudzało zwiększanie zarobków w sektorze publicznym – nikt nie chce mieć na sobie łatki pazernego chciwca. Szkoda. Bo godne pieniądze to żaden wstyd. No chyba, że w Polsce.



Łukasz Trzaska

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj